
Wiecie, nigdy nie lubiłam Warszawy. Byłam w niej już sporo razy, ale zawsze twierdziłam, że to miasto jest po prostu brzydkie. Bo jest. I argumenty o tym, że Warszawa po wojnie musiała być w zasadzie odbudowana od nowa absolutnie mnie nie przekonują. Pewnie, to są fakty i gdyby nie wydarzenia wojenne nasza stolica pewnie wyglądałaby zupełnie inaczej. Ale że wojna była, to Warszawa wygląda jak wygląda. A wygląda – powtórzę raz jeszcze – brzydko. Stoi sobie piękna stara kamienica, która niezwykle mi się podoba, a zaraz obok niej znajduje się przeszklony budynek sięgający chmur. Nic nie poradzę, że mnie coś takiego się po prostu nie podoba, choć oczywiście wiem, że stolica ma swoich miłośników, którzy wolą ją od – na przykład – Krakowa. W porządku, ich opinia to ich opinia. Fajnie, że w ogóle ją mają, bo w tych czasach to wiecie, często trudno o taki akt samowolki.
Anyway, w pierwszy weekend października wybraliśmy się z Lubym właśnie do Warszawy. Jechałam tam z jasno określonym planem – musimy odwiedzić Łazienki Królewskie, bo mimo moich kilkukrotnych wizyt w stolycy, nie miałam okazji tam być. Bardzo tego żałowałam, bo nasłuchałam się o tym miejscu wiele dobrego. Prawdą jest, że dystansowałam się od tego i mówiłam sobie, że Łazienki wychwalają dokładnie te same osoby, które mówią, że cała Warszawa jest cudowna. Wiecie, to tak jakbym ja wychwalała pod niebiosa „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, a potem oczekiwałabym, że zaufacie mi w kwestii literatury.
No, to tak nie działa.
Zgodnie z planem pojechaliśmy do Łazienek. I wiecie co? Teraz wiem, że nawet gdy ktoś poleca Greya, to jednak warto sięgnąć po inną pozycję polecaną przez tę samą osobę.

Często zachwycam się pięknymi miejscami, ale nie dlatego, że jestem mało wymagająca, tylko po prostu dlatego, że na świecie jest ogrom cudownych miejsc! A lwią część z nich mamy pod nosem, w Polsce. Przykładem tego są właśnie Łazienki Królewskie. Niby takie banalne i oczywiste, wszyscy o nich słyszeli, prawda? Ale przez to, że nie leżą trzy minuty od ścisłego centrum, niektórzy docierają tam – tak jak ja – dopiero za którymś razem, bądź nie docierają wcale.
A to błąd. Ogromny!
Nie mam zielonego pojęcia, czym Łazienki zachwyciły mnie bardziej – architekturą czy naturą, która ją otacza. Jedno i drugie było fenomenalne. Pałac na wodzie! Kolorowe kwiaty! Pomniki! Żywy paw wdzięczący się na jednej z kolumn! Coś cudownego. No i oczywiście mój niekwestionowany faworyt – Fryderyk Chopin! Przyznam szczerze – nie spodziewałam się, że ten pomnik okaże się aż tak monumentalny.

Ach, gdyby pomnik Adasia w Krakowie był aż tak ogromny…
Łazienki to przykład na to, jak cudownie można połączyć naturę z wytworami ludzkiej ręki. Naprawdę, choć brzmi to banalnie, takie odczucia towarzyszyły mi podczas hasania po zielonej trawce w stolicy. Ogromny ogród, pośród którego stoją pomniki i przepiękne budynki. Nie wiem jak do Was, ale do mnie to przemawia. I całkowicie mnie kupuje!
Gdyby było tylko ciut cieplej (choć jakoś bardzo zimno również nie było, ale umówmy się – piździernik to piździernik) to z wielką chęcią zostałabym tam dużej. Chcę wrócić tam na wiosnę, wziąć książkę i po prostu poczytać wśród tych wszystkich drzew i kwiatów.
Przypomnijcie mi tylko, żebym nafaszerowała się przed tym kilogramem leków na alergię.
Serio, nie zapomnijcie mi przypomnieć…
Artykuł Panie Chopin, Pan jest cudowny! pochodzi z serwisu Lieve G.